Felietony

Dolce vita

| 6 minut czytania | 582 odsłon

Co wieczór mieszkańcy San Giovanni wychodzą na corso, czyli tłumny spacer główną ulicą. Zapach perfum unosi się w ciepłym powietrzu, barwne sukienki powiewają, białe koszule aż świecą.

W międzywojennej Polsce była specjalna kara za wylewanie nieczystości przez okno na ulicę. W ten sposób dyscyplinowano tych, którzy w mieszkaniach nie mieli kanalizacji i nie chciało im się wynosić brudnej wody. Do przepisów miejskich wprowadzano zakaz wylewania pomyj i określano wysokość kary, nawet do dwudziestu złotych, niebagatelna wówczas kwota, zważywszy, że służąca zarabiała 5 złotych tygodniowo. Kiedyś pisałam o życiu codziennym w dwudziestoleciu i wtedy zastanawiałam się, jak to jest iść chodnikiem i oberwać zawartością wiadra. Jednak było to czysto teoretycznie rozmyślanie o pozbywaniu się nieczystości w przedwojennej Polsce.

Ostatnio – całkiem realnie – doświadczyłam tego w Neapolu. Szłam bocznymi uliczkami historycznego centrum miasta, błądziłam poboczami dzielnicy wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. W tej części Neapolu siatka wąskich ulic wyznaczona została jeszcze w starożytności, zabudowa jest gęsta. Wejść, zaułków, okienek i balkonów o szerokości makaronu tagliatelle jest tu mnóstwo. Przy każdych drzwiach suszy się pranie, a przy ścianach budynków wystawione są kolorowe kapliczki. Można zobaczyć figury świętych i wizerunki osób, które niedawno zmarły, najczęściej młodych mężczyzn. Na jednym z ołtarzyków wisi baner z odbiciem twarzy jak na całunie i napis Ciro vive (Cyrus żyje) oraz data 3.05.14. Przydomowe kapliczki są pełne obrazów Madonny, tekstów modlitw i przedmiotów wotywnych. Gdzieniegdzie widać twarz Diego Maradony w aureoli świętego, albo pochyloną postać papieża z Wadowic. Całość ozdabiają sztuczne kwiaty albo wyrośnięte sukulenty i juki. Nie mogłam oderwać oczu od tej domowej religijności wystawionej na ulicy, aż do momentu, kiedy zobaczyłam przed sobą „słup” wody. Myślałam już, że to jakiś „znak znad planety”, popatrzyłam w górę, a starsza pani z wiadrem właśnie schodziła z balkonu i znikała w mieszkaniu. Jeszcze gorzej miała dziewczyna idąca przede mną, bo pomyje chlusnęły jej na nowe espadryle. Odwróciła się, jęknęła, popatrzyłyśmy na siebie ze współczuciem i poszłyśmy dalej. Za to chodnikowe czarne kamienie z wulkanicznej skały przez chwilę pięknie błyszczały. Nie wiem czy w Neapolu (jak w przedwojennej Warszawie) jest specjalna kara za wylewanie nieczystości przez okno.

Wróciłam do oglądania zachwycających kapliczek. Mają wielki uczuciowy ładunek, manifestują obecność zmarłych tuż obok zwykłego życia. Im dalej na południe Włoch, tym więcej afektowanej religijności, choć relikwiarze z krwią, szczątkami kości czy nitkami szat są niemal we wszystkich kościołach Italii.     

Wielu ludzi przyjeżdża do Asyżu – miasta na wzgórzu zabudowanego bazylikami. Można tu zobaczyć szatę świętego Franciszka i blond włosy świętej Klary w złotej szkatule. Ale dopiero Kościół Matki Bożej Większej przechodzi wszelkie oczekiwania.

Przy bocznej nawie stało kilkanaście osób. Patrzyły na przeszklony sarkofag, gdzie wystawione jest ciało czternastoletniego chłopca, który zmarł w roku 2006 na białaczkę. Carlo Acutis leży za szybą w stroju piłkarskim, falujące włosy robią wrażenie jakby właśnie położył się spać. Niedawno został błogosławiony, w księgarniach można kupić jego biografię. Był blogerem, Kościół katolicki uznaje go za patrona Internetu. W cyber-epoce podglądactwo nie ma granic, we Włoszech religijna nekrofilia też zdaje się nie mieć ograniczeń. Carlo urodził się w Wielkiej Brytanii, bo jego ojciec pracował w londyńskim city, w banku Lazard Brothers. Czy rodzice mieli wątpliwości przed złożeniem ciała syna do szklanego grobu i wystawieniem na widok publiczny? Gdyby Carlo żył, miałby dziś trzydzieści dwa lata.

Ciało na wieczność. Ciało ofiarowane pielgrzymom i turystom. Memento mori w koszulce klubu futbolowego. Sarkofag Acutisa wprowadził mnie w stan, który Brytyjczycy nazywają speechless, zostałam bez słowa. Wyszłam zawstydzona, jakbym wsadziła rękę w otwartą ranę. W dodatku niechcący, bo nie wiedziałam, że w kamiennym Kościele Matki Bożej Większej oprócz sztuki sakralnej zobaczę sztukę funeralną.

Wiedziałam natomiast, co zobaczę w San Giovanni Rotondo, na wschodnim wybrzeżu południowych Włoch. W podziemiach modernistycznego sanktuarium wystawione jest ciało ojca Pio. Brązowy habit i skórzane sandały, złocona stuła i kremowe cingulum, twarz z brodą i gęstymi brwiami, podobno silikonowaNader realistyczna. Ale z rękawów wystają nagie, sczerniałe kości palców. Znowu speechless.

Podziemia gigantycznego obiektu mają złocone zdobienia, z których wyłaniają się  kubistyczne postaci. Unowocześniona tradycja. Między kiczem a eksperymentem estetycznym. Sanktuarium leży na wzgórzu, miasteczko na dole. Co wieczór mieszkańcy San Giovanni wychodzą na corso, czyli tłumny spacer główną ulicą. Zapach perfum unosi się w ciepłym powietrzu, barwne sukienki powiewają, białe koszule aż świecą. Przy tutejszych nastolatkach nawet Sofia Loren wyglądałaby jak pokutnica. Radosne życie ciepłego Południa, w dodatku w kraju, gdzie nie można źle zjeść i źle się ubrać, jak mawia Krzysztof Mroziewicz.

W miasteczku jest też muzeum padre Pio. Kilka sal z figurami woskowymi, naturalistycznie  przedstawiającymi obrazki z życia świętego. Scena umierania kończy simulacrum. Wyszłam z  muzeum, kupiłam lokalne piwo w małym sklepiku z wystawionymi na zewnątrz stolikami. Usiadłam. Najpierw młoda sprzedawczyni postawiła przede mną kubeczek z orzeszkami; potem właściciel przyniósł słone przekąski; za chwilę sprzedawczyni położyła przede mną pudełko z małymi kulkami mozzarelli; zaraz ponownie przyszedł właściciel i położył coś, co wyglądało jak marynowane kiełki. Stoliczek nakrył się. Franciszkańska gościnność. Po prostu dolce vita. A ja popijałam i myślałam o tych stygmatach padre Pio, jak one powstałyAle tego nigdy się nie dowiem.         

Urszula Glensk

Urszula Glensk