Ktoś zbliżał usta do przedmiotu z plwocinami innych przechodniów, pił wodę ze szklanki, którą ledwo co odstawił poprzedni klient, przykładał publiczną słuchawkę telefonu do ucha i przybliżał ją do swoich ust. Dobrze, że niektóre przedmioty znikają z przestrzeni miejskiej.
Między budynkami ciągnęły się błota. Siedmiopiętrowe bloki stały na planie kwadratu jak drewniane klocki. W brązowej mazi okoliczni mieszkańcy wydeptali ścieżki, ułożyli wyspy z kamieni, kawałków betonu i starych desek. Kto potrafił stawiać duże kroki i utrzymywać równowagę, mógł przejść prawie suchym butem. Nieco z boku tej przestrzeni – między Corbusierem a księżycem – stała budka telefoniczna. „Budka” to umowna nazwa, bo w istocie wielki metalowy aparat zawieszony był na stalowym słupie. Przed deszczem częściowo chroniły rozmówców boczne przysłony z daszkiem. Chyba ze zbrojonego szkła, chyba rozbitego. W PRL-u wandalizm nie znał granic.
Pamiętam to miejsce dobrze z lat 80. Przemierzałam błota między blokami, gdy chciałam do kogoś zadzwonić. Na dwoje babka wróżyła: aparat albo działał, albo był głuchy. Czasem zaciął się i wtedy na okrągło słychać było krótki sygnał albo komunikat: „wrzuć monetę”. Nie do pokonania. Byli tacy, którzy trzaskali pięścią w metalowy aparat, bywało, że udawało się go uruchomić.
Dwuzłotową (później pięciozłotową) monetę trzeba było położyć na zapadce. Automat połykał ją podczas łączenia. Nigdy nie wiadomo było, ile razy rozmowa będzie przerwana komunikatem „wrzuć monetę”. Działo się to „randomowo” – jeśli użyć współczesnego określenia. Telefon na błotnych polach był wyjątkowy. Często zacinał się i nie połykał bilonu. Wówczas rozmowie, nawet „międzymiastowej”, mogło nie być końca. Ale wtedy zwykle pojawiał się kolejny amator rozmów telefonicznych, stawał metr dalej i chrząkał wymownie lub wprost nakazywał kończenie gadki. Wtedy potrzebna była żelazna wytrzymałość, tym bardziej, że miejsce było ciemne, a porzucone po budowie pręty leżały tuż obok.
Rozmowy w budkach telefonicznych miały charakter publiczny. Trzeba było mówić głośno, jeśli osoba po drugiej stronie słuchawki miała usłyszeć coś więcej niż tylko trzaski w słuchawce.
„Tak, skończyły mi się kartki na mięso. Na cukier też. Ale mam co jeść” – studenci mówili do matek.
Publiczne aparaty telefoniczne sprzyjały językowi metafory i niedopowiedzenia. Nie tylko dlatego, że rozmowy mogły być kontrolowane w centralach, ale miały też postronnych słuchaczy – osoby czekające na zwolnienie budki. Zamiast: „Czekam na paszport i wyjeżdżam z Polski na zawsze”, mówiło się raczej „Wybywam i zobaczymy, co dalej będzie…”. Nikt nie oczekiwał dosłowności. Wyszkolenie w rozmowach kontrolowanych przy ciężkiej metalowej słuchawce edukowało w poetyce niedopowiedzeń. Wtedy metafora nie była jeszcze trudnym środkiem stylistycznym (jak mówi Milan Lesiak).
„Automaty” telefoniczne – zawsze zniszczone, oblepione i pomazane, zwykle z wiszącą na kablu słuchawką – zniknęły z pejzażu miast. Niepotrzebne i porzucone. Przepadły, podobnie jak błota i klepiska między budynkami. Zawieszam wzrok na tych klepiskach. Szczególnie te na podwórkach starych kamienic były ciekawe. Ubita, zwarta ziemia tworzyła twardą polepę. Rano wychodziły kobiety z miotłami z brzozy i zamiatały całe podwórko. Żadne źdźbło trawy nie miało szans wykiełkować. Czasem znad klepiska wyrastała stara grusza lub czeremcha, dokładnie omieciona z wszystkich stron.
Idźmy dalej w przeszłość.
Saturator. Metalowy wózek, obok butla gazowa, na ladzie: kranik z wodą, niskie szklanki z grubego szkła, a obok dwie przeźroczyste butelki – jedna z czerwonym, a druga z żółtym syropem. Słodycz czasów gierkowskich (Coca-Cola – „mocz imperializmu” był czymś ekskluzywnym, bardzo drogim).
W upalne dni sprzedawcy wody z saturatorów uwijali się z rozlewaniem. Kolejka czekała, 50-cio groszówki brzękały, spragnieni mówili „czerwona”, „żółta” albo „sama woda”. Bzzzyk i dostawali szklankę gazowanego napoju. Wypijali na stojąco i odstawiali szklankę, która po oddaniu trafiała na małą platformę z fontanną. Sprzedawca przez dwie sekundy naciskał, woda ledwo trysnęła do środka, przekręcał szklankę i gotowe. Za chwilę tak umyte szkło wędrowało w ręce i do ust następnego klienta. Żółte, czerwone, tylko woda… Nie wiem, czy ktoś przejmował się opryszczką albo prątkami Kocha, ale gruźlica była wtedy chorobą społeczną.
Co do plwocin (i ewentualnych prątków Kocha) to w przestrzeni miast radzono sobie z nimi przy użyciu specjalnych pojemników zwanych spluwaczkami.
Spluwaczki jeszcze po wojnie były standardowym wyposażeniem budynków publicznych. Metalowe misy z dziurką stały na korytarzach urzędów i przychodni zdrowia. Były też w restauracjach, kościołach i szkołach. Ustawiano je na podłodze, albo na specjalnych półkach umocowanych w ścianach. Przypominały garnki z szerokimi kołnierzami. Służyły do pozbywania się wydzielin. Gdy pojawiły się w Europie w XXVIII wieku były znakiem postępu cywilizacyjnego i higieny. Powstrzymywały przed pluciem i smarkiwaniem na podłogę. Chusteczki do nosa nie były wtedy czymś oczywistym. Wraz z odkryciem Kocha, że zarazki gruźlicy znajdują się w wydzielinach górnych dróg oddechowych, spluwaczki uważane były za element walki o higienę.
Jeżeli przy długim korytarzu starego budynku, co kilkadziesiąt metrów wystają półokrągłe kamiennie półki, to znaczy, że w tym miejscu stały niegdyś spluwaczki (a nie donice z kwiatami). Były oczyszczane i zalewane fenolem. Reszty wolę sobie nie wyobrażać.
Spluwaczki zaczęły znikać z przestrzeni miejskiej w latach 60.
Saturatory zaczęły znikać w latach 80.
Aparaty telefoniczne zniknęły z rogów ulic w pierwszych latach nowego wieku.
Te popularne urządzenia tworzyły dziwną bliskość między obcymi sobie ludźmi. Raczej mikrobiologiczną niż emocjonalną. Ktoś zbliżał usta do przedmiotu z plwocinami innych przechodniów, pił wodę ze szklanki, którą ledwo co odstawił poprzedni klient, przykładał publiczną słuchawkę telefonu do ucha i przybliżał ją do swoich ust. Dobrze, że niektóre przedmioty znikają z przestrzeni miejskiej. Stają się niepotrzebne, zostają wyparte postępem cywilizacyjnym. Te atrybuty starego świata przypomniałam sobie przy okazji Nowego Roku. Czas płynie, zmienia się obraz świata. Malkontentom dopowiadam, że nie zawsze zmienia się na gorszy.
I jeszcze o dobrodziejstwie znikania – wspaniale, że wraz ze starym rokiem skończył się świat „Wiadomości” TVP 1.
Świat bez spluwaczek i bez błotnych pól jest lepszy i piękniejszy.
Urszula Glensk