Przez kolejne trzy dekady prezes wyspecjalizował się w języku insynuacji, do perfekcji dopracował styl politycznej Pytii.
Jarosław Kaczyński wszedł na mównicę sejmową i wygłosił do Donalda Tuska: „ja nie wiem, kim byli pana dziadkowie, ale wiem jedno: pan jest niemieckim agentem, po prostu niemieckim agentem”. Ten akt neurotycznej zemsty przypominał mi początek kariery politycznej Jarosława Kaczyńskiego.
Dziennikarze po raz pierwszy zainteresowali się szefem Porozumienia Centrum (partii-matki PiS) po lustracyjnym oszczerstwie. Był rok 1992. Prezes trafił na pierwsze strony gazet po tym, jak oskarżył o esbecką przeszłość Mieczysława Wachowskiego, ministra w kancelarii prezydenta Lecha Wałęsy. Stwierdził wówczas, że Wachowski brał udział w szkoleniu esbeckiej Akademii Spraw Wewnętrznych w Świdrze. A co za tym idzie – jako współpracownik Belwederu jest szkodliwy, bo podpowiada głowie państwa to, co służy interesom Rosji, na przykład opóźnia wycofanie wojsk radzieckich z Polski.
W tym czasie w wielu krajach bloku wschodniego rozkręcały się rozliczenia z reżimową przeszłością i takie oskarżenia było równoznaczne „z wycięciem” kogoś z życia publicznego. Ba! Były rodzajem symbolicznej egzekucji. Media szybko podchwytywały, wieść się niosła, weryfikacja była trudna, a gdy ta przychodziła, ofiara już nikogo nie interesowała. Społeczeństwa potrzebowały katharsis po komunizmie, szukały winnych.
Oszczerstwa wobec Wachowskiego Kaczyński wypowiedział po konflikcie w otoczeniu Wałęsy, po którym stracił swoje stanowisko szefa prezydenckiej kancelarii. Wachowski uważany za szarą eminencję podobno się do tego przyczynił. Na zemstę nie musiał długo czekać.
Jako dowód esbeckiej przeszłości Wachowskiego prezes pokazał zdjęcie zbiorowe z roku 1975 ze szkolenia tajnych służb w Świdrze. Oskarżony miał być postacią z fotografii, na której widać było grupę mężczyzn grających w piłkę. Szef PC twierdził, że osoba widoczna z profilu to Wachowski. Widać było tylko sylwetkę, włosy i nos. Prasa zawrzała, bo sprawa dotyczyła prominentnego pracownika Belwederu w randze ministra, w dodatku niezbyt lubianego i podejrzewanego o różne nieczyste interesy, a prywatnie przyjaciela rodziny Wałęsów, ojca chrzestnego (!) jednego z dzieci.
Wachowski mógł zaprzeczać oszczerstwom: że nigdy nie był w Świdrze, że w tym czasie pracował w Gdańskiej Fabryce Farb i Lakierów, że nie brał wtedy urlopu. Dziennikarze poszli tym tropem. Sprawdzali dokumenty z połowy epoki gierkowskiej. Do działu kadr ustawiła się kolejka po informacje. Dochodzenia potwierdziły, że w sierpniu 1975 roku Wachowski produkował farby, a nie grał w piłkę ze służbami.
Dziennikarze znaleźli też osobę ze zdjęcia. Arnold Superczyński, wówczas komendant policji, potwierdził, że to jego widać na fotografii, co później zeznał pod przysięgą w procesie o zniesławienie, który Wachowski wytoczył Kaczyńskiemu.
Oświadczenie Superczyńskiego polityk kwitował lekceważąco i dwuznacznie, jak zawsze wtedy, gdy matactwa wychodzą na jaw. „J.Kaczyński skomentował to stwierdzeniem, iż żal mu »komendanta policji«, który zostaje wezwany do Warszawy z zadaniem bycia Wachowskim’” (Markiewicz, „Kaczyński kontra Wachowski – dwa warianty”, „Polityka” 1993, nr 4). Przez kolejne trzy dekady prezes wyspecjalizował się w języku insynuacji, do perfekcji dopracował styl politycznej Pytii.
W prowokacji i ataku na środowisko prezydenta Wałęsy, Kaczyńskiego wspomogli kompanii. Opowiedział swoje rewelacje o Wachowskim w książce „Lewy czerwcowy” autorstwa Jacka Kurskiego (a jakże!) i Piotra Semki. Publikacja jest zapisem wywiadów, które mają przekonać czytelników, że w kraju rządzi „sowiecki układ”, a jego macki sięgają do Belwederu. Jacek Kurski był wówczas w pierwszej odsłonie swojej życiowej roli, człowieka od propagandy, niszczącej przeciwników politycznych. Na początku transformacji zaczął od ogłaszania wizji świata według Jarosława Kaczyńskiego, Antoniego Macierewicza, Adama Glapińskiego i innych. W tle „Lewego czerwcowego” był Olszewski, jego upadły rząd i budowanie mitu „nocnej zmiany”.
Już sam tytuł książki podpowiadał, że zawodnicy będą ciężkiej wagi. Podobnie jak sugestywna, wizualizująca sprawę okładka – na pierwszym planie Wałęsa, za nim nachylający się Wachowski, jakby kuszący prezydenta. Oskarżenia Kaczyńskiego wycelowane były nie tyle w prezydenckiego ministra, co w Wałęsę. Niemniej to Wachowski został publicznie sponiewierany. Przez prasę przeszła fala hejtu (wtedy jeszcze tego tak nie nazywano). W innych sprawach Wachowski nie był niewinny, ale w esbeckim szkoleniu w Świdrze po prostu nie uczestniczył i przypisywanie mu promoskiewskiech podszeptów do prezydenckiego ucha było brudną grą.
Szantażujących pogróżek, że ktoś był (lub jest) agentem, Kaczyński używał także później. W 2005 roku jedno z takich zdarzeń opisała Bianka Mikołajewska: „Ostatnio dostało się Zygmuntowi Wrzodakowi z LPR [Liga Polskich Rodzin]. Gdy poseł powiedział Jarosławowi, żeby zanim zacznie budować IV RP, rozliczył się z III RP, którą współtworzył, ten miał mu odpowiedzieć: »Ty ruski agencie, załatwimy cię«. Później twierdził, że tylko »wyraził swoje przekonanie co do tego, w czyim imieniu działa pan Wrzodak«’”. (B. Mikołajewska, „Bracia spod znaku bliźniąt’”, „Polityka” 2005, nr 21).
Michał Głowiński uchwycił ten język adekwatnym słowem: „Pisomowa”.
Ze zdumieniem przypomniałam sobie historię z Wachowskim, gdy Kaczyński wyszedł na mównicę sejmową i wygłosił ledwo wybranemu na premiera Donaldowi Tuskowi: „pan jest niemieckim agentem”. Od czasu rozróby w roku 1992 niby wiadomo, że jeśli ktoś skutecznie zagraża politykowi, to zostanie nazwany agentem.
W tym dniu siedział w swojej ławie poselskiej jak stary utracjusz. W dodatku kamera bezlitośnie pokazywała płatki łupieżu na prezesowskiej marynarce. Wyraźnie widać, że kamaryla nie dba już o prezesa z taką ofiarnością jak jeszcze niedawno. Jakby wrócił do starych czasów zaniedbania, co nadmieniła – pół żartem pół serio – matka bliźniaków, skarżąc się, że byli „potwornymi flejtuchami w zapaćkanych krawatach” (cytat za B. Mikołajewską).
Jednak prezes zebrał siły. Hymn Polski ledwo ucichł, Kaczyński wszedł na mównicę i rzucił oszczerstwo pod adresem nowego premiera. Dołożył kolejne nienawistne frazy do swoich przemówień sejmowych „bez żadnego trybu”. W roku 2017 w podobnej złości wygłosił: „wiem, że boicie się prawdy, ale nie wycierajcie swoich mord zdradzieckich nazwiskiem mojego świętej pamięci brata. Niszczyliście go, zamordowaliście, jesteście kanaliami” (Sejm RP 18.07.2017). Teraz ogłosił, że premier jest agentem.
Powiedział tak, nie dlatego, że zbyt często oglądał „Wiadomości” ukonstytuowane przez starego kompana Jacka Kurskiego i utrwaliły mu się matryce propagandowe. Powiedział tak, nie dlatego, że „został sprowokowany” przez Donalda Tuska – co następnego dnia oświadczył z tej samej mównicy poseł Marek Jakubiak z Kukiz’15.
Nie. Po prostu Kaczyński sięgnął po swoje stare metody polityczne. Metody jeszcze z czasów Wachowskiego. A ponieważ było w tym trochę afektu, to nie przemyślał, że tydzień wcześniej jego funkcjonariusze z „Komisji do spraw badania wpływów rosyjskich” ogłosili, że Tusk jako premier ulegał wpływom rosyjskim (dla odmiany).
W roku 1993, po chybionej lustracji Wachowskiego, niektórzy komentatorzy wieścili koniec kariery politycznej Jarosława Kaczyńskiego. Niestety mylili się. Na ten schyłek trzeba było czekać trzy dekady.
Jedno jest pewne: jak zaczął, tak skończył.
Urszula Glensk