Skoro odlatują już swoimi rozkrzyczanymi kluczami żurawie, czas się zbierać, myślę i podobnie jak one pomału zbieram się w swoją podróż. Pakuję się do miasta.
Jak tu cicho, wychodzę przed dom i wciągam w płuca zimne nocne powietrze, którego nie mąci żaden dźwięk. Niedługo zacznie się rykowisko i zmieni przestrzeń nocnych doznań audialnych w Jurassic Park. Tak wydawało mi się, gdy pierwszy raz byłam w środku tego dźwiękowego spektaklu, zanurzona w ciemnicy wsi Guciów, w samym centrum Roztoczańskiego Parku Narodowego. Głębokie basowe ryki brzmiały ze wszystkich stron groźnie i nie przypominały niczego, co słyszeć mogłam na filmach przyrodniczych, w ich tubalnych, chropawych zawołaniach powiększonych nieprzeniknioną ciemnością. Wydawało mi się, że słyszę raczej jakieś wymarłe gatunki potężnych diplodoków, a nie nasze polskie zwykłe jelenie. Teraz minę się z tymi nocnymi olbrzymami, kimkolwiek są, nie usłyszę ich miłosnych koncertów. Nie zobaczę nagich drzew nad mgłami przydomowej rzeki. Nie pokryję się jak wszystko tutaj lekkim listopadowym szronem, gdy zacznie skradać się zima.
Wybieram miasto.
I myślę sobie o luksusie takiego wyboru. Nie mogę się nadziwić, ja stojąca zawsze okrakiem pomiędzy prowincjonalnym miasteczkiem, a dużą metropolią, że wolno mi ot tak wyjechać.
A jeszcze niedawno cała kuchnia była w wiśniowym soku, gdy palcami wyciągałam z nich oporne twarde pestki i robiłam smażone konfitury. Całe dłonie aż po łokcie w zaciętej walce wiśniowej krwi, a dookoła lato. Pełne słodyczy tej męki słoiki. Palce w wiśniach.
Nigdzie do końca u siebie, nieokreślona nieustanna tęsknota i zaskakujące wyzwania, które dla innych są codziennością – los emigranta.
A mogłam zostać. Na zawsze w miejscu swojego urodzenia, wtopić się w krajobraz. Wszystko teraz chyli się w stronę zimowego posłania, jak ciężka od snu głowa. Mogłam tu zasnąć.
Przed domem kultury, w którym jest również miejska biblioteka z moim ulubionym bibliotekarzem kotem Tadeuszem, na tablicy ogłoszeń wiatr podwiewa smętnie zagięty plakat. Teatr! Myślę z radością i zdziwieniem, gdyż do nas raczej żadne teatry nie zajeżdżają. Przyglądam się z rosnącą nieufnością, dostrzegam znajome z telewizji twarze. Zapraszają na zwiedzanie aktorów występujących w miernej objazdowej sztuce do pobliskiego większego miasteczka. Ogarnia mnie smutek. I złość, bo nie pomyliłam się. Żadna poważna sztuka i kultura tu raczej nie zajedzie. Myślę sobie o tych wszystkich ludziach, którzy na zaproszenie na dobry spektakl w jakimś topowym centralnym teatrze odpowiedzą zniechęceni: „Teatr? A nie… ja już byłem…”. Bo jedyny teatr z jakim mieli kontakt to te objazdowe komedyjki.
Oddałam wszystkie książki do biblioteki, pogłaskałam kota Tadeusza i wyszłam. Czas pakować moje słoiki pełne zakonserwowanej prowincji i wyruszać do miasta, gdzie w nielicznych gettach zabarykadowała się sztuka w tym kraju. Wsiądę w moje stare autko i wyjadę trzysta kilometrów stąd, żeby pobiec wprost do jakiegoś teatru. Wyposzczona i ciekawa, co się zmieni w naszym artystycznym poletku w tym nowym sezonie.
Zanurzę się w kulturze, jak palec w konfiturze i będę smakować, mlaskać i komentować, jakie to smaczne, jakie pożywne! I zapomnę, jak najszybciej zapomnę o tych wszystkich małych miasteczkach, w których powiewają smętne plakaty tanich „Kogutów w rosole”, „Diabłów, co mnie biorą” i innych „Najsłodszych owoców”.
Ja się napcham w mieście, myślę upychając ciuchy, książki i słoiki do walizki, a ci tam, zostawieni sami sobie? Niech jedzą konfitury!
Małgorzata Maciejewska