Felietony

Przepraszanki cacanki

| 5 minut czytania | 892 odsłon

Fala oczyszczenia lub choćby przyznania się do przemocy i zadośćuczynienia w teatrze wezbrała leciutko i opadła jeszcze szybciej. Nikt już nie pamięta o jakich nazwiskach dyskutowaliśmy namiętnie w kuluarach jeszcze parę lat temu.

Ilu mężczyzn potrzeba do wymiany żarówki? Żadnego! To żarówka ma się sama zmienić, jak coś jej się nie podoba! Idąc za tą logiką znany reporter popełnił ostatnio osobliwe zwierzenie na łamach ogólnopolskiej prasy, w zwierzeniu tym sygnalizował jakąś rewolucję, która ma zmienić kobiety „źle kochane” w takie „dobrze kochane”, ale niech to się stanie bez jego udziału, bo on biedny ma za mało sił, za bardzo jest doświadczony życiem, żeby podjąć tę odpowiedzialność. On tylko zebrał się w sobie, ośmielił się, odważył i… wyznał! Więc wszyscy, a najbardziej wszystkie jego ofiary powinny być zadowolone. Dlaczego nie są?

Ogólnopolska gazeta zapowiedziała, że skasuje kompromitujący materiał i pewnie już zniknął z sieci, ale moim zdaniem powinien zawisnąć tam na wieki, jako egzemplum do analizy, na czym polega toksyczność patriarchatu i dyskursu przemocy.

Mamy w owym tekście cały przegląd starych, zazwyczaj dobrze działających chwytów: kombatancka przeszłość, która niszczy bohatera i usprawiedliwia go z czynionych „błędów”, mit mężczyzny tragicznie doświadczonego przez życie, które zawsze było mu na przekór i z którym on bohatersko walczył za pomocą alkoholu, pielęgnacyjne zabiegi nad ego twórczym mistrza reportażu, porównujące go do Batmana stojącego na straży porządku, więc płacącego za owo stanie straszną cenę, usprawiedliwianie się przyjaźnią z kobietami (przecież gdybym był wrogiem kobiet – nie przyjaźniłyby się ze mną), stawianie po swojej stronie osób, które nie mogą zaprzeczyć (bo nie żyją), mieszanie ze sobą porządków: zabawnej anegdoty i tragicznej interpretacji wydarzeń w niej zawartych przez ofiarę. 

Kto ma rację? Przecież zawsze ten, kto ma głos. Ten kto opowiada. Władca dyskursu.

Strategie manipulacyjne zawarte w tym tekście są tak doskonałe, że wielu wybitnych i inteligentnych ludzi dało się im zwieść i rozpływali się początkowo w zachwytach nad tekstem i jego autorem. Dlatego ta „spowiedź-non apology” powinna zostać zachowana na stronie gazety-współwinowajcy i opatrzona stosownym komentarzem językoznawcy i psycholożki. Tak właśnie wygląda język oprawcy, który nie widzi istoty problemu, ale uprzedza cios nim padnie. Wie, że dzwoni, ale nie wie w którym kościele. Coś mu się wydaje nie w porządku, bo ktoś (ofiara) coś mu zarzuca, ale nie ma wewnętrznego przekonania, że zrobił źle. 

Cała ta sytuacja, mimo skwaszonej miny środowiska, ma moim zdaniem wymiar pozytywny, bo oto może właśnie rusza pierwsza prawdziwa fala polskiego „me too”. Dlaczego akurat teraz? Bo dziwnym zrządzeniem losu trafiło na literata i dzięki jego wprawnemu pióru mamy bezpośredni wgląd w mechanizm negowania przemocy, narcystycznych zabiegów manipulacyjnych, podwójnych standardów i strategii rozmywania odpowiedzialności. Gdyby trafiło na kogoś, kto byłby mniej narcystyczny i nie pałał chęcią medialnego ekshibicjonizmu w ogólnopolskich mediach dostalibyśmy kolejne chłodne oświadczenie napisane przez prawnika: tak, przepraszam, nie, nic nie zrobiłem.

Myślę, że ton tego męczeńskiego peanu na swoją cześć sprawił, że odezwały się ofiary i poznaliśmy ich punkt widzenia, ich opowieść, którą monologiem z pozycji uprzywilejowanej (znany redaktor publikuje tekst w swoim macierzystym czasopiśmie) pan K. chciał zagłuszyć, zdominować. I był tak pewien, że się uda, tak nie dopuszczał myśli, że jego ekspiacja nie zostanie nie potraktowana tak, jak założył, czyli serio, i nie zawahał się ani przez chwilę jej opublikować i promować. 

Pomylił się bardzo. I to daje nadzieję.

Daje nadzieję, że może kolejne sprawy wychyną w końcu spod dywanu, pod który są od wielu lat skwapliwie zamiatane. Mam na myśli nie tylko środowisko literackie. My, naszym teatralnym jesteśmy z nazywaniem i piętnowaniem przemocy, stawaniem po stronie ofiar i dążeniu do zadośćuczynienia kompletnie w lesie.

Jak to się dzieje, że u nas ludzie oskarżeni o przemoc nawet nie muszą się starać bawić w jakieś zasłony dymne, przepraszanki-cacanki, jak wyżej wymieniony redaktor? Tylko bez słowa skargi ze strony kogokolwiek mogą nadal pracować i cieszyć się uznaniem? Znam co najmniej kilka przypadków z naszego ogródka, w których nie padły żadne słowa nawet zbliżone do przeprosin. Jak to jest możliwe? Bo ukrywamy się w jeszcze mniejszym środowisku niż literackie? To pewne, korzystamy mimo wszystko z większej anonimowości niż znani dziennikarze, nikt nas nie wskaże palcem, bo ogół czytelników nawet nie będzie wiedział kto zacz. 

Tym więc sposobem fala oczyszczenia lub choćby przyznania się do przemocy i zadośćuczynienia w teatrze wezbrała leciutko i opadła jeszcze szybciej. Nikt już nie pamięta o jakich nazwiskach dyskutowaliśmy namiętnie w kuluarach jeszcze parę lat temu. Sprawy uległy zatuptaniu, mojemu ulubionemu rodzajowi krzątactwa udającego dobrotliwym zamieszaniem, że nic się nie stało. Tak po malutku, zwyczajnie i po cichutku. 

Może ta sprawa i przetaczająca się dyskusja o tym, jak pan K. usiłował zatuptać swoją winę i odwrócić zgrabnie społeczną uwagę na swoją krzywdę otworzy nam oczy, że od paru osób w naszym środowisku oczekiwalibyśmy choć zwykłego „przepraszam” zanim zaczną podpisywać kolejne intratne kontrakty na swoje następne dzieła. 

Choć z pewnością w przypadku niektórych zwykłe „przepraszam” może nie wystarczyć…

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska