Felietony

Sprężystość ciała

| 6 minut czytania | 525 odsłon

Wszystko to razem działa jak opioidy. Oddajesz sztuce swoje własne zmysły. Nie myślisz o obowiązkach, nie układasz planów pracy, ustępuje ucisk w skroniach. Teatr jako zapomnienie.

Pointy trafiały w scenę idealnie w takt muzyki. Widzowie siedzieli bez ruchu jak figury woskowe.

Wszyscy wiedzą, że Italia potrafi czarować słońcem i drzewami, architekturą i renesansem, smakami i wzorami, morzami i Apeninami. Nie widziałam, że także baletem.

W Neapolu nie można nie zauważyć wielkiego neoklasycystycznego Teatru San Carlo. Przechodząc nawet w pewnej odległości od budynku, słyszy się muzykę, którą wieczorem zagra orkiestra. Efektowne drzwi są otwarte, widać barokowe wnętrze, jednak progu pilnuje mężczyzna. Jego rolą jest wskazanie drugiego, mniej okazałego wejścia do holu z kasami biletowymi. Kuszenie San Carlo odnosi skutek, przy kasie kręci się wiele osób.

Józef Kremer był jednym z tych autorów (obok Goethego czy Iwaszkiewicza), którzy opisali swoje wrażenia z podróży włoskiej. Krakowski encyklopedysta odwiedził Neapol w połowie XIX wieku i zapewne bilet do teatru kupił w tej samej kasie. W czasach Kremera neapolitański San Carlo wielkością konkurował tylko z mediolańską la Scalą – „jest najogromniejszym teatrem na świecie – pisał – Jakóż w nim 192 lóż rozdzielonych na sześć rzędów, a każda loża obliczona na 12 osób. Pyszne schody, świeciste marmury, pozłoty gęste, malowania żywe. Wszystko to z wielką pompą a paradą spogląda na przechodnia” (J. Kremer, „Podróż do Włoch”, 1861). Przywołane „sześć rzędów” to 6 pięter balkonów, równo podzielonych na loże, z wyjątkiem jednej, królewskiej, która wygląda jak kaplica.

Spektakl z 1860 roku nie podobał się Kremerowi, narzekał: „opera w S. Carlo zdawała mi się arcy-umiarkowanej doskonałości, która jakoś więcej jeszcze się kurczyła i karłowaciała obok gęstej i błyskotliwej pozłoty, rozpierającej się wszędzie, kędy tylko okiem spojrzysz”. Romantyczny podróżnik przyznał nawet, że gdy otuliła go miękkość kanapy, zamknął oczy… i zasnął. Ja chyba nawet nie mrugnęłam.

Na zamknięcie sezonu 2023 San Carlo wystawiał balet w klasycznej, a właściwie historycznej  choreografii George Balanchine i Mariusa Petipy – słynni twórcy od lat nie żyją. Balet to ruch i muzyka. Tego wieczoru orkiestra zagrała Piotra Czajkowskiego i Aleksandra Głazunowa. Ani na bilecie, ani na głównym afiszu nie pojawia się informacja o muzyce. Interpretuję, że nieafiszowanie rosyjskich kompozytorów ma związek z embargo, jednak moja „Młoda Kompanija” uważa inaczej.    

Kiedy grana jest „Serenada” Czajkowskiego w orkiestronie zostają puste miejsca – nie ma bębnów, fagotów, trąbek. Pozostali muzycy pojawią się dopiero w drugiej części przedstawienia. Scenografia do Czajkowskiego jest oszczędna, tylko błękitne tło i tancerki jak z obrazu Degasa. Poruszają się pięknie – płynnie i baśniowo. Kobiety mają tę samą długość rąk, tę samą grubość łydek, takie same talie (o wzroście nawet nie piszę). Wyróżniają je tylko twarze i piersi. Niesamowite. Jest w tym coś niepokojącego – biometrycznego. Wymierzony ideał. Dziwne, że nie widać jak bardzo są umięśnione. Umiejętności tancerek w Neapolu przyrównuję do przedstawień z Las Vegas, słynnych z tego, że w wodewilach biorą udział akrobaci i olimpijczycy. Ich sprawność fizyczna wydawała mi się szczytem ludzkich możliwości, a jednak nie… tancerze w San Carlo przebijają stawkę.

No dobrze, Czajkowski i baletnice muszą robić wrażenie, bo lubimy oglądać to co znamy, w dodatku w wykonaniu idealnym. Pewność ruchów, sprężystość ciała, artyzm figur nie pozostawiał nikogo obojętnym, nawet Młodej Kompaniji.

Zastanowiło mnie, dlaczego po pierwszym akcie, tancerze kłaniają się zamaszyście, tak jakby spektakl się kończył. Gdy po przerwie gigantyczna kurtyna poszła w górę, zrozumiałam, że druga część to już będzie całkowicie odmienne przedstawienie. Jakby twórcy spektaklu założyli, że współczesna publiczność nudzi się szybko, potrzebuje kolejnych doznań. Skończyło się błękitne wyciszenie (Czajkowski) zaczął się błyszczący żywioł (Głazunow).   

W drugim akcie, a właściwie w drugim przedstawieniu, scenografia i kostiumy tancerzy jak z balu u Senatora. „Rymonda”, suita baletowa Aleksandera Głazunowa, dynamizmem i energią przypomina „Tańce węgierskie” Brahmsa. Drugi akt zostaje – dosłownie – wytańczony na palcach. Płynność ruchów z pierwszej części przedstawienia zmienia się w dynamiczne piruety (fouetté) i skoki (chassé). Wszystko wiruje.   

Uległam hipnotyzującej sile baletu. Nie wiem, czy kiedykolwiek jako widz byłam tak oderwana od „tu i teraz” i zmieniłam się – znowu dosłownie – w patrzenie i w słuchanie. Skąd ta magia? Spróbuję ją odczarować, rozkładając na elementy: wytworne miejsce, wrażenie odświętności, nieskazitelna akustyka, dobra widoczność, odpowiednia temperatura, wygodne siedzenia, przyciemniona widownia, ale nie mroczna, bezgłośna publiczność. Na scenie aktorom nie spada żadna spinka ani podwiązka, kurz się nie unosi nawet przy intensywnych skokach całego zespołu. Tancerze pokazują umiejętności, które są poza możliwościami zwykłych śmiertelników. Przedstawienie ma swoje tempo dzięki czemu uwaga jest cały czas skoncentrowana na ruchu.

Wszystko to razem działa jak opioidy. Oddajesz sztuce swoje własne zmysły. Nie myślisz o obowiązkach, nie układasz planów pracy, ustępuje ucisk w skroniach. Teatr jako zapomnienie.

Balet w choreografii Balanchine i Petipy zakończył dwieście osiemdziesiąty szósty sezon na scenie San Carlo – tak budynek teatru został oddany do dyspozycji aktorów i widzów w 1737 roku.  

Józef Kremer marudził, że znudziła go opera w Neapolu. Nas w tym samym miejscu ogarnął entuzjazm. Publiczność długo klaskała, ale nikt nie wstał do oklasków. Nie ma tu widocznie takiego zwyczaju. Dlaczego kompozytorów rosyjskich nie było na afiszu, tego nie rozstrzygnęliśmy. Zgodziliśmy się natomiast z Młodą Kompaniją, że pointy tancerzy trafiały w scenę idealnie w takt muzyki. Puenty nie będzie.

Urszula Glensk

Urszula Glensk