Ponoć kariera większości pisarzy kończy się na pierwszej książce. Duża część twórców teatralnych idzie do „poważniejszej” pracy już koło trzydziestki.
Zajmijmy się najpierw najważniejszym. Wybudujmy fundamenty, ściany, dach – potem będziemy ozdabiać. Trzeba ustalić priorytety. Samo się nie zrobi. Gdy już się naharujemy i ustabilizujemy te chwiejne ściany – będziemy mieli czas się bawić. Tu przecież nic nie działa, wszystko na łapu capu, wycinane z kartonów jakichś, lepione, zszywane aż dziw, że jeszcze stoi. Jak pomyślę o tym, co jeszcze jest do zrobienia, to aż mi się słabo robi, nie wiadomo w co ręce włożyć. A przychodzą tacy, co robić nic nie chcą, co na gotowe, jakoś to będzie. A nie będzie! Bo nie było! Wszystko trzeba było od zera, od początku, na ślepo, bez instrukcji z Ikei i bez pomocy. Wyszło jak wyszło.
Monolog wewnętrzny Ojca trwa już od trzydziestu czterech lat. Nie brał wolnego, brzydził się odpoczynkiem, wyrabiał nadgodziny, nie wyszedł z roli. Odkładał rzeczy na dwie kupki: te fundamentalne i błahe. Obiecywał, że z tej drugiej kupki weźmiemy zabawki zaraz jak tylko uporamy się z tą pierwszą. Tylko, że lata mijały i okazało się, że ważnych rzeczy nie ubywa, a to, co uznawaliśmy za chwilowy stan wzmożonego wysiłku jest u ojca immanentną częścią charakteru. To nie wciąż zagrażające nam warunki zewnętrzne, ale wewnętrzny przymus, który jest być może starszy niż sam ojciec, przekazywany epigenetycznie przez dziadka i pradziadka, korzeniami sięgający przecież nie elit szlacheckich, ale chłopskiego znoju.
Może to, co robię może poczekać? Może zajmijmy się tym ważniejszym? W końcu tata mówi, że to jakieś tylko bohomazy, kto poważny z tego wyżyje, komu to potrzebne? Elegancja-Francja, fiu-bdźdźiu, fifa-rafa.
Róbmy swoje, ale po cichu, żeby nie przeszkadzać tacie. Róbmy swoje, ale po godzinach, po odwaleniu dniówki w ważnych firmach robiących te ważne części do ważnych maszyn. Te bez których ta nasza społeczna krajowa maszyna stanie w bezruchu i rzężąc rozsypie się w kawałki.
Dorastamy, wyglądamy przez okno i widzimy, że u sąsiadów jest jakby tak inaczej. Że to, co ojciec uważa za bzdury z dziury może być poważnym zajęciem, za które dostaje się godną płacę, które jest zawodem równie potrzebnym społeczeństwu, co wyrabiacz śrubek do maszyn. Ale ojciec ma na wszystko odpowiedź: bogaci są to im się w dupach poprzewracało, nie gap się przez okno tylko wracaj do roboty, sam przecież nie będę pracował i pocił się dla ciebie. Samo się nie zrobi!
W mediach społecznościowych przetacza się ostatnio ciekawa dyskusja: czy można być z zawodu pisarzem? Czy artysta to zawód? Czy wolno nam tworzyć sztukę i liczyć na zapłatę czy nie daj boże emeryturę? Czy wolno nam się zrzeszać w związkach zawodowych, gdy nie bardzo czujemy jakbyśmy w świadomości społecznej mieli jakiś zawód? No bo co to takiego – ten fabrykant sztuki? Pomoc domowa Wisławy Szymborskiej, jak dowiadujemy się z listów Kornela Filipowicza, sprzątając mieszkanie Poetki martwiła się, że ta Wisława „ciągle tylko pisze i pisze, czy ona czasem nie chora?” I my też uważamy to, co robimy za eksces, za przypadek, za hobby i dodatkowe zajęcie, za przemijający stan chorobowy – nie wiążąc z nim żadnych długofalowych planów. Ponoć kariera większości pisarzy kończy się na pierwszej książce. Duża część twórców teatralnych idzie do „poważniejszej” pracy już koło trzydziestki. Można powiedzieć i tak się dotychczas przyjęło mówić: że to wolny rynek sam reguluje i odrzuca niewytrwałe egzemplarze fabrykantów sztuki. Podobnie jak w będącym nieustanną inspiracją dla idei kapitalistycznego wolnego rynku – darwinizmie. Na skutek przedwiecznej mądrości teorii ewolucji – zostaną najsilniejsi i najlepiej przystosowani, a wszystkim ta naturalna selekcja wyjdzie to na dobre. Czyż ewolucja nie wyszła?
Ja jednak widzę w tym nie tylko mechanizm zewnętrzny, omnipotentny i niezależny. Myślę, że my, artyści chorujemy na „impostor syndrome”. Impostor to ktoś, kto uzurpuje sobie nie swoje miejsce, kto tkwiąc w nim trzęsie się z nerwów i czeka, by ktoś wreszcie krzyknął wracaj, gdzie twoje miejsce! I uwolnił go od ciągłego zastanawiania się, czy swoimi osiągnięciami, swoją pracą, swoim talentem na pewno zasłużył na miejsce w społeczeństwie.
Niektórzy więc zabezpieczają się sami przed spodziewaną detronizacją i snują monolog impostora: kim ja jestem? Mały kolorowy pyłek, kurz i wiatr. Cóż ja znaczę? Przecież jestem nieważny w porównaniu z: górnikami/ pielęgniarkami/ nauczycielami/ przedsiębiorcami/ restauratorami/ producentami/ lekarzami/ rolnikami/politykami /policjantami/ wojskowymi/ strażnikami/ leśnikami/ urzędnikami/ robotnikami.
Przecież nie wykonuję żadnej tak naprawdę istotnej pracy. Przecież są rzeczy ważniejsze, ciągle zaniedbane, ciągle do poprawy, ulepszenia, a ja mam z natury tyle wrażliwości i inteligencji, żeby to zauważyć! I w porę oddać swoje miejsce…
Miejsce w świadomości społecznej, miejsce w budżecie państwa, miejsce w programach wyborczych, miejsce w gazetach i telewizji, miejsce w wielkiej społecznej wizji tego kraju.
Może troszkę mi smutno, ale tata mówi, że jest nadzieja! Jak już się uporamy z tymi wszystkimi ważnymi sprawami, to wyciągniemy z zakurzonego kuferka te nasze zabawki i wreszcie będzie wolno nam się pobawić!
Małgorzata Maciejewska