Felietony

Syndrom oszusta

| 5 minut czytania | 908 odsłon

Ponoć kariera większości pisarzy kończy się na pierwszej książce. Duża część twórców teatralnych idzie do „poważniejszej” pracy już koło trzydziestki.

Zajmijmy się najpierw najważniejszym. Wybudujmy fundamenty, ściany, dach potem będziemy ozdabiać. Trzeba ustalić priorytety. Samo się nie zrobi. Gdy już się naharujemy i ustabilizujemy te chwiejne ściany będziemy mieli czas się bawić. Tu przecież nic nie działa, wszystko na łapu capu, wycinane z kartonów jakichś, lepione, zszywane aż dziw, że jeszcze stoi. Jak pomyślę o tym, co jeszcze jest do zrobienia, to aż mi się słabo robi, nie wiadomo w co ręce włożyć. A przychodzą tacy, co robić nic nie chcą, co na gotowe, jakoś to będzie. A nie będzie! Bo nie było! Wszystko trzeba było od zera, od początku, na ślepo, bez instrukcji z Ikei i bez pomocy. Wyszło jak wyszło. 

Monolog wewnętrzny Ojca trwa już od trzydziestu czterech lat. Nie brał wolnego, brzydził się odpoczynkiem, wyrabiał nadgodziny, nie wyszedł z roli. Odkładał rzeczy na dwie kupki: te fundamentalne i błahe. Obiecywał, że z tej drugiej kupki weźmiemy zabawki zaraz jak tylko uporamy się z tą pierwszą. Tylko, że lata mijały i okazało się, że ważnych rzeczy nie ubywa, a to, co uznawaliśmy za chwilowy stan wzmożonego wysiłku jest u ojca immanentną częścią charakteru. To nie wciąż zagrażające nam warunki zewnętrzne, ale wewnętrzny przymus, który jest być może starszy niż sam ojciec, przekazywany epigenetycznie przez dziadka i pradziadka, korzeniami sięgający przecież nie elit szlacheckich, ale chłopskiego znoju. 

Może to, co robię może poczekać? Może zajmijmy się tym ważniejszym? W końcu tata mówi, że to jakieś tylko bohomazy, kto poważny z tego wyżyje, komu to potrzebne? Elegancja-Francja, fiu-bdźdźiu, fifa-rafa. 

Róbmy swoje, ale po cichu, żeby nie przeszkadzać tacie. Róbmy swoje, ale po godzinach, po odwaleniu dniówki w ważnych firmach robiących te ważne części do ważnych maszyn. Te bez których ta nasza społeczna krajowa maszyna stanie w bezruchu i rzężąc rozsypie się w kawałki. 

Dorastamy, wyglądamy przez okno i widzimy, że u sąsiadów jest jakby tak inaczej. Że to, co ojciec uważa za bzdury z dziury może być poważnym zajęciem, za które dostaje się godną płacę, które jest zawodem równie potrzebnym społeczeństwu, co wyrabiacz śrubek do maszyn. Ale ojciec ma na wszystko odpowiedź: bogaci są to im się w dupach poprzewracało, nie gap się przez okno tylko wracaj do roboty, sam przecież nie będę pracował i pocił się dla ciebie. Samo się nie zrobi!

W mediach społecznościowych przetacza się ostatnio ciekawa dyskusja: czy można być z zawodu pisarzem? Czy artysta to zawód? Czy wolno nam tworzyć sztukę i liczyć na zapłatę czy nie daj boże emeryturę? Czy wolno nam się zrzeszać w związkach zawodowych, gdy nie bardzo czujemy jakbyśmy w świadomości społecznej mieli jakiś zawód? No bo co to takiego – ten fabrykant sztuki? Pomoc domowa Wisławy Szymborskiej, jak dowiadujemy się z listów Kornela Filipowicza, sprzątając mieszkanie Poetki martwiła się, że ta Wisława „ciągle tylko pisze i pisze, czy ona czasem nie chora?” I my też uważamy to, co robimy za eksces, za przypadek, za hobby i dodatkowe zajęcie, za przemijający stan chorobowy – nie wiążąc z nim żadnych długofalowych planów. Ponoć kariera większości pisarzy kończy się na pierwszej książce. Duża część twórców teatralnych idzie do „poważniejszej” pracy już koło trzydziestki. Można powiedzieć i tak się dotychczas przyjęło mówić: że to wolny rynek sam reguluje i odrzuca niewytrwałe egzemplarze fabrykantów sztuki. Podobnie jak w będącym nieustanną inspiracją dla idei kapitalistycznego wolnego rynku – darwinizmie. Na skutek przedwiecznej mądrości teorii ewolucji – zostaną najsilniejsi i najlepiej przystosowani, a wszystkim ta naturalna selekcja wyjdzie to na dobre. Czyż ewolucja nie wyszła?

Ja jednak widzę w tym nie tylko mechanizm zewnętrzny, omnipotentny i niezależny. Myślę, że my, artyści chorujemy na „impostor syndrome”. Impostor to ktoś, kto uzurpuje sobie nie swoje miejsce, kto tkwiąc w nim trzęsie się z nerwów i czeka, by ktoś wreszcie krzyknął wracaj, gdzie twoje miejsce! I uwolnił go od ciągłego zastanawiania się, czy swoimi osiągnięciami, swoją pracą, swoim talentem na pewno zasłużył na miejsce w społeczeństwie. 

Niektórzy więc zabezpieczają się sami przed spodziewaną detronizacją i snują monolog impostora: kim ja jestem? Mały kolorowy pyłek, kurz i wiatr. Cóż ja znaczę? Przecież jestem nieważny w porównaniu z: górnikami/ pielęgniarkami/ nauczycielami/ przedsiębiorcami/ restauratorami/ producentami/ lekarzami/ rolnikami/politykami /policjantami/ wojskowymi/ strażnikami/ leśnikami/ urzędnikami/ robotnikami. 

Przecież nie wykonuję żadnej tak naprawdę istotnej pracy. Przecież są rzeczy ważniejsze, ciągle zaniedbane, ciągle do poprawy, ulepszenia, a ja mam z natury tyle wrażliwości i inteligencji, żeby to zauważyć! I w porę oddać swoje miejsce… 

Miejsce w świadomości społecznej, miejsce w budżecie państwa, miejsce w programach wyborczych, miejsce w gazetach i telewizji, miejsce w wielkiej społecznej wizji tego kraju. 

Może troszkę mi smutno, ale tata mówi, że jest nadzieja! Jak już się uporamy z tymi wszystkimi ważnymi sprawami, to wyciągniemy z zakurzonego kuferka te nasze zabawki i wreszcie będzie wolno nam się pobawić!

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska