Felietony

Żeby było miło

| 5 minut czytania | 1016 odsłon

Ale coś się właśnie przelało, frustracja wypływa, wybija w górę i zalewa kolejne rzędy foteli. Już jest tak mokro, że nie da się pracować. Chyba doszliśmy do momentu, gdy już nie chcemy tak, „jak zawsze było”. Chyba już nie chcemy po staremu. Jeszcze nie wiemy, jak to robić, ale już pomału zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak tego nie robić. 

Gdy jest zbyt sympatycznie w pracy – efekt końcowy z pewnością będzie porażką. Śmiech na planie, płacz na ekranie. Co wam tam na tym papierosie tak wesoło? Ani chybi – nie traktujecie tego, co robicie dość poważnie i zapeszycie nam klęskę. Wracać do pracy i to już! Najlepiej z miną adekwatną do powagi sytuacji, do wyboru: nos na kwitnę lub harda podkówka. 

Mitów na temat tego, że podczas prób nie może być miło słyszałam wiele, według kuluarowych anegdot zbyt wesoła atmosfera w miejscu twórczej pracy przynosić miała straszne skutki: dezorganizację prób i klapę premiery. Myślę, że pogląd ten kultywowany przez lata ma dalekosiężne i nadal nam towarzyszące konsekwencje.

Na początku zastanówmy się z czego ów mit wynika, co obnaża? Wydaje się, że wynika z odwiecznego środowiskowego kompleksu, że nasza praca nie jest zbyt poważna. Pierwszy lepszy obywatel może nam zarzucić, że „bawimy się w jakiś teatr”, „robimy żarty”, „stroimy miny”, względnie obijamy się lub dzielimy włos na czworo w mozolnych analizach kanonicznych tekstów, które zostały już wielokrotnie przeanalizowane, wręcz przenicowane przez naszych poprzedników. By podnieść swój wewnętrzny autorytet wyrugowaliśmy z pracy twórczej zabawę zastępując ją nobliwą powagą. Choć żeby tylko.

W ślad za tym idzie misyjna wartość sztuki uprawianej przez poważnych mistrzów, lub mistrzów/mistrzynie in spe, aspirujących dopiero, którzy pragną pouczać w swojej mądrości najpierw współpracowników i aktorów, a potem także publiczność. Od tej uświęconej roli oświeconego mędrca-reżysera już tylko krok do przemocowego guru, który w tej poważnej nieznoszącej sprzeciwu władzy nad ludźmi i procesem twórczym realizuje swoją własną personę. Buduje sam siebie. Przecież żaden starszy, doświadczony, poważny reżyser nie chciałby być… śmieszny.

Zastajemy więc teatr jako miejsce pracy, w którym luz, zabawa, odpuszczanie, serdeczność, wspólnotowość, spokój są traktowane co najmniej podejrzliwie, jako coś co może nam zagrozić. Za to powaga, napięcie, autorytaryzm, indywidualność, konflikt (twórczy oczywiście), stres są traktowane jako coś, co stanowi dobry omen, znak poprawnie wykonywanej pracy, która dzięki temu ma większe szanse skończyć się sukcesem. 

W ten sposób jesteśmy do pewnego stopnia impregnowani na tak zwane „red flagi” w naszej „relacji z pracą”. 

Jeżeli reżyserka wydzwania do mnie o dwudziestej w Boże Narodzenie to na pewno ma niecierpiącą zwłoki inspirację do omówienia, jeżeli wypisuje smsy od rana do wieczora, z pewnością jest w twórczym flow, w którym muszę jej towarzyszyć. Jeżeli reżyser unosi się gniewem na próbie to okazuje siłę i daje dowód, że mu zależy i że panuje nad sytuacją. Jeżeli nie ma przerw na siku i jedzenie to dlatego, że ta poważna rzecz, nad którą teraz pracujemy umknie, jak zając z obławy, jeżeli tylko jedno z nas opuści magiczny krąg. 

Jeżeli wszyscy chodzą podenerwowani, zestresowani, nie potrafią rozmawiać o niczym innym, jak o temacie sceny – to dlatego, że robimy ważne rzeczy i napięciem udowadniamy, jak odpowiedni stosunek do nich mamy. Gdyby tak ktoś się zaśmiał! O boże! Chyba runęłaby nie tylko czwarta ściana, ale wręcz wszystkie cztery czarne ściany teatru padłyby jak długie ukazując oślepionym artystom słońce świecące na zwykłe ludzkie sprawy, na chodniki, drzewa i przechodniów z zakupami. I co wtedy? Cała magia naszej wewnętrznej umowy o posłuszeństwie wobec bezwzględnej, zazdrosnej pracy w teatrze uleciałaby w niebo. 

Zostalibyśmy śmieszni i nadzy w kontekstach obcych codzienności, w strojach, w których nie wychodzi się na ulicę, w postaciach, które nie występują w naturze. I tak właśnie sama natura teatru warunkuje poniekąd jego przemocowy charakter. 

Ale coś się właśnie przelało, frustracja wypływa, wybija w górę i zalewa kolejne rzędy foteli. Już jest tak mokro, że nie da się pracować. Chyba doszliśmy do momentu, gdy już nie chcemy tak, „jak zawsze było”. Chyba już nie chcemy po staremu. Jeszcze nie wiemy, jak to robić, ale już pomału zaczynamy zdawać sobie sprawę, jak tego nie robić. 

Idąc za tą myślą zaczynamy nieśmiało zadawać sobie pytanie: czy nie może być miło? Czy nie może być wesoło? Czy nie możemy z uwalniającej mocy zabawy wyprowadzać istotnych społecznie i artystycznie efektów? Czy zawsze musimy cierpieć, żeby tworzyć? Czy możemy wreszcie w tym całym ambitnym i ważnym procesie dać sobie prawo do zadbania o siebie i innych? A nawet zaśmiania się z własnej misji i powagi?

Człowiek bez poczucia humoru to tak naprawdę człowiek, który musi nadmierną i często wymuszaną na innych powagą zagłuszać własne kompleksy. Chyba musimy przypomnieć, co poniektórym o wyzwalającej mocy śmiechu. Zaśmiejcie się z siebie i z waszej ważnej pozycji w zawodzie, zaśmiejcie się z tego, co wam nie wychodzi, a nawet i z tego, co idzie wam dobrze.

I nie bójcie się, żaden fatalistyczny bóg teatru nie ześle na was kary, gdy w teatrze będzie po prostu miło.

Małgorzata Maciejewska

Małgorzata Maciejewska