Jedno mija, drugie zaczyna się. Z mickiewiczowskich „Dziadów” wiemy, że – gdy Gustaw zmienia się w Konrada – przeistoczenie daje nową moc.
Niewiele znanych mi osób ma kilka nazwisk i kilka równoległych imion. Używają ich wymiennie w zależności od środowiska, w jakim akurat przebywają. Przy okazji lektury książki Lili Fuschberg uświadomiłam sobie, że takie osoby żyją zwykle na pograniczu odmiennych kultur i języków. Nazwisko „Fuschberg” to pierwsza tożsamość autorki urodzonej w żydowskiej rodzinie w roku 1942, czyli dokładanie wtedy, kiedy polowanie na europejskich Żydów osiągnęło swój kulminacyjny moment. Zdesperowani rodzice przekazali niemowlę tak zwanej „chrześcijańskiej” rodzinie i tym samym dziewczynka Lili stała się Zdzisławą Grzegorczyk. Dwadzieścia lat później wyemigrowała z Polski, przyjęła nowe imię i nazwisko męża, stając się Catherine Ravet. Jedna kobieta – trzy tożsamości albo raczej: jedna osobowość – trzy nazwiska. Każde z imion kryje inny etap życia, przynależność do różnych światów i identyfikację językową z nowym krajem, a jednocześnie pozostawia łączność ze starym światem.
Niedawno pewien franciszkański zakonnik mówił o swoich odczuciach, z jakimi obudził się po złożeniu ślubów zakonnych, podczas których otrzymał nowe imię. Dotychczasowa tożsamość została symbolicznie unieważniona – Piotr stał się Innocentym. Nazajutrz miał wrażenie zagubienia, zachwiania, konfuzji. Nie wiedział kim jest. Jedno mija, drugie zaczyna się. Z mickiewiczowskich „Dziadów” wiemy, że – gdy Gustaw zmienia się w Konrada – przeistoczenie daje nową moc.
Jest coś fascynującego w zwielokrotnionej imienności, pomimo że często kryje się za nią jakaś radykalna zmiana, nie zawsze chciana, czasem po prostu wymuszona przez sytuację społeczną. Jeden z konspiratorów okupacyjnych, przyjaciel moich dziadków, adwokat Kocur miał kenkartę na nazwisko „Katański”. Gdy wpadł w „kocioł” i gestapowiec zapytał: „Wie heißen du?” („Jak się nazywasz?”), w stresie odruchowo odpowiedział: „Kocur”, i natychmiast się poprawił: „Nein, nein, Katański!”. Gestapowski tłumacz zbagatelizował zajście, rzucając: „Głupek sam nie wie, jak się nazywa”. Uratował Katańskiego, a raczej Kocura, przed Pawiakiem.
Wraz z nastaniem PRL urzędnicy na Górnym Śląsku wzywali wszystkich, których nazwiska i imiona brzmiały obco. W urzędzie wymuszano spolszczenie tożsamości. Niemieccy Müllerowie w najłagodniejszej wersji tracili „umlaut” na rzecz „i” albo w ogóle zmieniali się w Nowaków. W tym samym czasie na Dolnym Śląsku z całkiem innych powodów, w konsekwencji wojennych traum, Apfelbaumowie woleli wpisywać w dowody nazwisko Jabłoński.
Właściwie dlaczego o tym piszę? Bo wiele ostatnio myślę o Samie Ponczaku, nie: o „Samuelu Ponczaku”, nie: o „Szlomie Pączaku”. Widzę starszego pana o charakterystycznej urodzie z nienagannie przyciętą brodą, podobną do tej, jaką w połowie dziewiętnastego wieku nosił Mickiewicz. Słyszę, gdy Sam mówi staranną, precyzyjną polszczyzną. Mówi niewiele, ale chętnie. Wtedy też wszyscy milkną, bo to co mówi jest ważne i zwykle zakończone zabawną pointą. Można go też namówić na powiedzenie czegoś w jidysz – języku, który zna z domu rodzinnego. Wtedy brzmi jak przybysz z innego świata. Piszę w czasie teraźniejszym, choć to już przeszłość. Nigdy na żywo przy stole nie będzie już można usłyszeć Sama jak mówi w jidysz, w zaginionym języku, w mowie rodzinnej.
Dwie sceny z życia Sama. Pierwsza. Rok 1940. Jego matka ucieka z getta warszawskiego na samym początku funkcjonowania dzielnicy zamkniętej, gdy wszyscy żydowscy mieszkańcy Warszawy są przymuszani do zostawiania swoich mieszkań i przenoszenia się do getta. Dostają złudną obietnicę, że będą mogli tu żyć. Na trzystu hektarach miasta – trzysta tysięcy ludzi. Koszmarne przeludnienie. Ucieczka Sary na Wschód jest brawurowa. Niesie na plecach trzyletniego syna. Ucieka w nocy przez zamarznięty Bug (z punktu widzenia uchodźców zamarznięte rzeki są lepsze niż płynące). Malutkie dziecko jest nieprzewidywalne, może zacząć płakać w najtrudniejszym momencie, może zaalarmować straż graniczną. W czasie ucieczki Sara próbuje zająć czymś malutkiego Szlomę. Jedyne co ma atrakcyjnego to zdjęcia. Daje je synowi, aby zająć jego uwagę. Rzeczywiście zapada cisza, bo chłopczyk jest zaabsorbowany odrywaniem skrawka po skrawku, aż do całkowitego zniknięcia obrazu z fotografii. Sceny z przedwojennego świata znikają bezpowrotnie.
Sara przedostała się do sowieckiej strefy okupacyjnej, odnalazła męża. Wkrótce wraz z synem zostali zesłani do republiki Komi w rejon Workuty, Dwiny. Miłe nazwy zmarzniętej rosyjskiej północy. Tam przetrwali Holokaust.
Scena druga, osiemdziesiąt dwa lat później. Rok 2022. Na lądowisku sanitarnym we Wrocławiu ląduje amerykański samolot medyczny. Przyleciał po Sama. Nikt nie daje nadziei na przywrócenie pacjenta do zdrowia. Oddycha przez respirator. Jednak dzieci Sama chcą wziąć ojca do domu. Wcześniej mieszkał w wielu miejscach, w Warszawie, w łagrze w Kotłasie, w Chersoniu, we Wrocławiu, w Leningradzie, w Paryżu, w Argentynie… Dom znalazł dopiero w Waszyngtonie. Śmiertelna choroba dopadła go we Wrocławiu, do którego w ostatnich latach często wracał. Ciągnęło go do miejsc młodości. Tutaj wszyscy nazywali go Samem.
Kiedy matka przedzierała się z trzyletnim synem przez Bug mówiła do niego Szloma.
Jego dzieci organizowały transport medyczny w ostatnią podróż przez Atlantyk dla ukochanego ojca Samuela.
Jedną z jego wieloimiennych misji było ocalanie pamięci. Przez lata jako wolontariusz pracował w Muzeum Holokaustu w Waszyngtonie i tłumaczył świadectwa Szoa. Ideą ostatnich lat jego życia było zdigitalizowanie „Księgi Deklaracji o Podziwie i Przyjaźni dla Stanów Zjednoczonych” z roku 1926. Pragnął ocalić pięć i pół miliona wpisanych do księgi nazwisk ludzi, których podpis, często złożony dziecięcą ręką, pozostał jedynym śladem ich egzystencji. Dbał nie tylko o pamięć, troszczył się również o ludzi wokół siebie (ukrywał swoją aktywność charytatywną). Ludzie troszczyli się też o niego – aby go ratować, nie bali się podejmowania najtrudniejszych podróży.
Równoległe imiona brały się ze zmian. Szloma należał do tego pokolenia środkoweuropejskich Żydów, którzy byli jak bohaterowie Oto Horvata: „wiedzieliśmy jednak, że to tylko tymczasowe schronienie, że miejsce, które w tej chwili uważamy za swoje, jutro przestanie być nasze, bo wsiądziemy do samolotu i wyjedziemy w świat”.
Wyjeżdżanie, wracanie, odchodzenie. Czasami nie mogę pogodzić się ze zmianą.
Urszula Glensk